"Film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwanie rosnąć."
Jak już cytujesz to rób to poprawnie.
Jednak, dziwnym trafem, z obejrzanych 17 filmów Hitchcocka, praktycznie nie znalazłem takiego, który odpowiadałby temu schematowi. No, może trochę w "Wyznaję". Większość rozpoczyna się bardzo spokojnie.
Początek filmu wcale nie musi oznaczać pierwszych minut jak w przypadku "Liny", "Złodzieja w hotelu", "Łodzi ratunkowej", "Kłopotów z Harrym" czy "Vertigo". Może to być nieco później jak np "Północ - północny zachód", "Człowiek, który wiedział za dużo" czy "Niewłaściwy człowiek" :)
Nawet nie tyle o początek mi chodzi, co o brak jakiegoś konkretnego łupnięcia. Nie zarzucam nic filmom Hitcha, ale ta jego recepta mi w ogóle do jego filmów nie pasuje. Owszem, napięcie rośnie, ale bardzo stopniowo.
Bo może oczekujesz zbyt mocnego "łupnięcia". Pamiętaj ze jego filmy powstawały w czasach cenzury i nie mógł sobie na wszystko pozwolić. Wtedy potrafiono czepiać sie o dosyć śmieszne rzeczy z perspektywy teraźniejszości. Na przykład w Psychozie chcieli usunąć z dialogów słowo transwestyta, ponieważ uważali ze jest obraźliwe i niestosowne, podczas gdy był to termin powszechnie używany i widniejący w słownikach. Zauważ że stare horrory jak king Kong czy Frankenstein nikogo już raczej nie przestraszą ale dalej są uważane za jedne z najlepszych w swoim gatunku. Jeśli dziś człowiek widzi w filmach tyle przemocy, brutalności i mocnych scen, to faktycznie może uznać ze filmy Hitcha są dosyć lekkie na nasze czasy. Najwyraźniej wielu z nas uodporniło się na makabrę :)