Żeby w pełni sycić się urokiem takiego kina potrzebny jest telewizor z epoki. Mały wypukły ekran, w którego wypukłym pękatym kineskopie ledwie widać szczegóły obrazu. Nie przeszkadza wtedy, że film w zasadzie niby jest niemy, ale udźwiękowiony w studio, niedokładnie, troszkę nieudolnie, na tyle, na ile pozwalała ówczesna technika i utopione w produkcji pieniądze. Trochę rzeczy razi. Choćby przeplatanie kręconych w studio kadrów z kadrami stricte dokumentalnymi, nagrywanymi na celuloid w miejscach podróży bohaterów. Choćby obecność w filmie tablic rodem z niemego kina, tych uzupełniających niedopowiedziane w fabule informacje. Przeszkadza również pewna specyficzna nieadekwatność - sekwencje udźwiękowione (choćby rozmowa na pokładzie statku bohaterki z Gordonem) sąsiadujące z nieudźwiękowionymi bądź udźwiękowionymi miernie...
Wiele jednak w tym filmie się mogło podobać. Ot, choćby praca kamery na początku filmu, kiedy to serwowane są widzom dynamiczne zdjęcia z okien pędzącego metra. W tamtych latach to musiało robić wrażenie. Prawdę mówiąc co do początku filmu wrażenia mam w ogóle bardzo pozytywne. Zapowiadało się na komedię niemego kina. Bo a to ktoś w metrze solennie konsumuje kanapkę, a to ktoś inny usiłuje wertować strony gazety w dużym formacie niczym 'Trybuna Ludu' potrącając wokół pasażerów i raz po raz utrącając kapelusz zaniedbanej starszej pani. Aż tu nagle, gdy bohater wraca do domu, wydobywa się dźwięk z jego ust, troszkę niezsynchronizowany z ruchem ust. Rozczarowanie. Sporo nadrabiała jednak wystylizowana na nieme kino mimika i to działa na korzyść filmu...
Jest coś, co mnie zastanawia. Nie sposób powiedzieć, że kino nie ewoluuje razem z widzem. Masowość kina powoduje, że lansowany sposób bycia sposób wysławiania się w jakiś sposób tworzy sprzężenie zwrotne z widownią. Wydaje mi się, że w dużej mierze ludzie byli tacy, jakich tworzyło ich kino. No dobrze - między innymi kino. Jak niesamowicie jest spojrzeć wstecz i zaobserwować niewyobrażalne wręcz przyspieszenie ewolucji gry aktorskiej - od drewnianych dialogów, wystudiowanych póz, nieadekwatnego du sytuacji sposobu deklamacji roli - do dynamicznych, naturalistycznych, psychologicznie wiarygodnych postaci. Za każdym razem oglądając stare kino zastanawiam się, czy my ludzie przez te 60-70 lat zmieniliśmy się aż tak bardzo...
Sam film opowiada o małżeństwie, które poddane zostało ciężkiej próbie przetrwania, gdy w świecie trochę innym niż dotychczas czyha na nich wiele pułapek. No i o tej łopatologicznej prawdzie, jak paskudni są faceci oraz jak lojalne pomimo przejściowych wahań kochające ich kobiety. Można obejrzeć, chociaż że to jest Hitchcock, trudno się jest domyśleć.
Początek filmu rzeczywiście zachęcający, wydawać by się mogło, że reżyser i w dalszej części będzie wrzucał kadry z miejskiego życia Londynu lat 30., albo może przeplatał je z głównym wątkiem... ale to przecież Godard jako pierwszy wyszedł z kamerą na ulice żeby pokazać oszałamiający Paryż! W filmie zdecydowanie zabrakło tego realizmu zasianego na samym początku. Sztuczne postaci, scenografia, dialogi i sposób gry... I masz rację, ten film pozostając niemy byłby naprawdę do przełknięcia. To pierwszy obraz Hitchcocka, który oglądam i wg mnie zasługuje na cztery z minusem.
A mnie się podobał. Zdaję sobie sprawę z roku, w którym powstał film i nie oczekuję tu efektów komputerowych. Połączenie filmu niemego z dźwiękowym to typowe dla okresu przełomu, mieć trudno mieć tu pretensje (np. "Lonesome" Fejosa). Bardziej mnie raziły naciągnięta fabuła i skrótowo potraktowane pewne sceny. Lubię ten urok w filmach późnych lat 20-tych i wczesnych 30-tych.